16 września 2015

Missha Polska w Poznaniu - moje wrażenia



Bardzo spodobał mi się popularny u zagranicznych blogerek zwyczaj oceniania sklepów internetowych. Ja jednak skupię się głównie na mojej opinii dotyczącej funkcjonowania sklepu Missha znajdującego się w Poznaniu, w centrum handlowym King Cross Marcelin (o internetowym tylko nieco napomknę). Przede wszystkim piszę o tym dlatego, że to jedyna koreańska marka dostępna w Polsce stacjonarnie. Ponadto, nie należy ona do najtańszych, więc tym bardziej należałoby oczekiwać szczególnego traktowania klienta. Jak to wygląda w rzeczywistości?

Długo zastanawiałam się nad napisaniem tego posta, bo mam mieszane odczucia i nie chcę, żeby niektóre rzeczy były źle przez kogoś odebrane. Bardzo lubię markę Missha, znam ją od kilku lat i jedno mogę śmiało stwierdzić - trudno tam naciąć się na coś, co byłoby kompletnym bublem. Gdy tylko dowiedziałam się, że w moim mieście otwarto ich sklep, nie mogłam sobie odpuścić wizyty w nim. Przywitały mnie dwie panie - jedna szczególnie zapadła mi w pamięć, bo była dość gadatliwa i bardzo sympatyczna. Co chwila mnie uprzejmie zaczepiała, wypytywała, czy znam markę, a jeśli znam, to co polecam itd. Obie panie nie do końca orientowały się jeszcze w produktach, które sprzedawały ale uznałam - ok, to dopiero początek, wyrobią się. Niestety nie do końca tak się stało. Żeby nie było tak gorzko, może zacznijmy od pozytywów.


Sklep prezentuje się bardzo schludnie, prosto i dość nowocześnie. Wszystko jest ładnie wyeksponowane (żadnego azjatyckiego kiczu) i można pomacać dosłownie każdy kosmetyk, bo znajdują się przy nich testery. Na rynku azjatyckim to standard, a na naszym niekoniecznie, więc uważam że należy się za to duża pochwała. 

Sklep Misshy w Kanadzie, bardzo podobny wystrojem do tego w Poznaniu.

Jako, że większość produktów ma opisy na opakowaniach po koreańsku i angielsku, dystrybutor zadbał o naklejki w języku polskim, z bardzo streszczonym opisem do czego służy dany produkt. Na półkach z pielęgnacją i wodami toaletowymi stoją etykietki, na których również jest napisane jakie działanie ma dana linia kosmetyków. 

Kolejna pochwała należy się Misshy Polska za to, że dość szybko wprowadzają do sklepu stacjonarnego nowości, które dopiero co pojawiły się na rynku w Korei. Nawet u dystrybutorów zagranicznych nie ma jeszcze danego produktu, a w Polsce już jest dostępny. Cieszy mnie więc, że na nowości nie musimy długo czekać.
Bardzo ważnym dla mnie aspektem były przede wszystkim ceny. Krew mnie zalewa, gdy widzę wywindowane kwoty za azjatyckie kosmetyki w polskich sklepach internetowych, które chwalą się, że są dystrybutorami danej marki w kraju. Żyjemy w czasach, w których w kilka minut można sprawdzić za ile wonów sprzedaje swoje produkty producent w Korei Południowej i przeliczyć to sobie na polskie złote. Jak wypada Missha Polska? Ku memu zaskoczeniu świetnie. Ceny są praktycznie takie same, a mało tego w niektóre soboty obowiązuje -20% na cały asortyment. Na stronie internetowej też organizowane są od czasu do czasu różne promocje. Poza tym można wszystko obejrzeć na żywo, mieć gwarancję oryginalności kosmetyku i nie czekać aż przyślą go z Korei.
Następny pozytyw to próbki, które dostajemy przy każdych zakupach. Jeśli coś już miałyśmy, można bez problemu poprosić o inne. Tu najbardziej obawiałam się polskiej chciwości - w sklepach koreańskich klientki dostają masę próbek i gratisów przy zakupach. W poznańskim sklepie Misshy może nie jest tak obficie jak wtedy, gdy kupuję kosmetyki na Ebay-u, ale źle też nie jest. Muszę jednak zaznaczyć, że kiedy sklep był dość świeżo po otwarciu, dostawałam dużo więcej próbek i były bardziej różnorodne. Skoro już przeszłam do narzekania...

Rozumiem, że sklep Missha nie należy do najtańszych, ale wybiórcze naklejanie cen na opakowaniach jest co najmniej denerwujące. Szczególnie, że jedna pomadka może kosztować około 30 zł, a inna stojąca obok już 70 zł. Dokładnie to samo wkurza mnie w Sephorze, czy Douglasie. Ostatecznie zawsze muszę szukać opakowania, na którym jest cena, no bo przecież jeśli o nią spytam sprzedawcę, to pewnie pomyśli, że liczę każdy grosz i mnie na nic nie stać...(też tak macie?).

Najważniejsze jest jednak coś, co bardzo mnie irytuje i zniechęca do stacjonarnych zakupów - niekompetencja obsługi. Tak dla wyjaśnienia, fakt że jestem blogerką, piszę o kosmetykach i całkiem nieźle znam markę Missha nie oznacza, że oczekuję od pani pracującej w takim sklepie bycia dermatologiem, makijażystką, ani nawet tego żeby wiedziała o tym co sprzedaje prawie wszystkiego. Ale na miłość boską, brak wiedzy ekspedientek woła o pomstę do nieba. Jak już wspominałam wcześniej, dałam im duży kredyt zaufania, bo zaczynali, chociaż teoretycznie nie powinno mnie to w ogóle obchodzić. Jestem tylko klientem, mogę się nie znać, a te panie dostają pieniądze za pracę i powinny chociaż mniej więcej wiedzieć co sprzedają. Jedna miała potencjał, ale już w ogóle jej nie widuję. Każda kolejna sprzedawczyni, z którą miałam do czynienia (bez względu na porę zakupów) reprezentowała coraz gorszej jakości obsługę. Przykład? Pani próbuje wcisnąć mi kolejne pędzle do makijażu i chce się chyba popisać swoją wiedzą. Mówi mi, że tu jest taki fajny pędzelek do kremu BB lub podkładu z włosia naturalnego. Z daleka, nawet ktoś kto nie zna marki będzie widział, że to włosie syntetyczne. Nie trzeba do tego specjalistycznej wiedzy. Pomyślałam, że może pani się zdenerwowała i przypadkiem jej się tak chlapnęło. Niestety przy moich kolejnych wizytach zaczęłam stresować się zakupami coraz bardziej. A to dlatego, że np. następnym razem wróciłam do domu z podkładem zamiast z korektorem. Jeszcze będąc w sklepie podeszłam do kasy i poprosiłam ekspedientkę o "ten nowy korektor w czarnej tubce, z  >>cover<< w nazwie, odcień nr 21". Pani zapakowała mi jakieś czarne pudełeczko do papierowej torebki, więc byłam przekonana że to produkt, o który mi chodziło. Wydaje mi się też, że każdy, kto zna język polski wiedziałby że nie mam na myśli podkładu kryjąco-matującego w sztyfcie, który (o zgrozo!) nijak się do mojej suchej skóry nie nadaje. Gdy odkryłam to w domu byłam strasznie wkurzona.  Chodziło mi po głowie żeby tam wrócić i po prostu wymienić felerny produkt. Jednak jestem leniwa i przede wszystkim nie lubię robić afer, więc sobie odpuściłam. Znów pomyślałam, że może ja mam takiego pecha i to się normalnie nie zdarza. Potem byłam w sklepie Misshy z mamą i przerażona wcześniejszymi doświadczeniami, nerwowo sprawdzałam przy kasie, czy pomadka, którą mama wybrała to faktycznie ta, którą chciała. Ostatni przykład, to kiedy szłam już przygotowana, wiedziałam po co idę i ile to mniej więcej kosztuje. Planowałam też dokładnie sprawdzić odcień wybranego przeze mnie podkładu i czy wszystko się zgadza, zanim wyjdę ze sklepu. I znów proszę żeby podano mi ten nowy super lekki podkład w kolorze takim i takim. Specjalnie poszłam za panią, bo widziałam że chyba nie bardzo kojarzy o co mi chodzi. Oczywiście sięgnęła po coś kompletnie innego - podkład, który jest w sprzedaży od dawna i nie jest na nim napisane "super light". Obok stał ten, o który mi chodziło. Literki "super light" aż biły po oczach - niestety jedynie mnie, a nie kogoś kto powinien wiedzieć co sprzedaje. Pani się speszyła, potem okazało się przy kasie, że jest jakiś problem z ceną. Zaczęła się denerwować, sprawiała wrażenie że kompletnie nie wie co robi. Dodam jeszcze, że nie jestem z gatunku osób, które widocznie okazują swoją irytację, więc nie przeze mnie na pewno się denerwowała. W końcu udało się skasować podkład i przyszło do płacenia. Wcześniej pokazałam pani, że mam Kartę Stałego Klienta i spytałam czy to cena już ze zniżką. Ekspedientka pokiwała potulnie głową, powiedziała że tak i zadowolona opuściłam sklep z podkładem takim jak chciałam. Naiwnie myślałam, że wreszcie znalazłam receptę na niekompetentną obsługę i po prostu będę sama dokładnie sprawdzać zakupy przed wyjściem ze sklepu (absurd, prawda?). Jak bardzo się myliłam! Coś mnie podkusiło, żeby sprawdzić cenę na stronie internetowej, kiedy wróciłam do domu. Rabat dla stałego klienta wynosi 7%, a mimo okazania karty zapłaciłam za podkład cenę regularną, choć pani zapewniała mnie, że wliczyła obniżkę. I znów byłam wkurzona. Czy zdarzyło Wam się coś takiego w Sephorze lub Douglasie? Tam mają jeszcze większy asortyment, a jakoś nie miałam nigdy takich doświadczeń.
Ostatnia rzecz, za którą również należą się baty i po części wiąże się z niekompetencją sprzedawczyń jest absurd związany z Kartą Stałego Klienta. W regulaminie, który razem z nią dostałam jest wyraźnie napisane "Organizator wyklucza Uczestnika, jeżeli na jego Konto nie były dopisane Punkty przez okres co najmniej 18 miesięcy." Będąc w sklepie, przy każdych zakupach pokazuję kartę, a sprzedawczyni mówi mi, że nie jest potrzebna. Jakim cudem więc mam mieć na niej jakiekolwiek punkty?! Jeszcze się nie zdarzyło, żeby którakolwiek z ekspedientek przyłożyła moją kartę do jakiegokolwiek czytnika, choć jest na niej kod kreskowy i numer. I bądź tu człowieku mądry.

Nie wiem, czy taki stan rzeczy to wina pracowników, czy pracodawcy. Mam wrażenie, że panie tam pracujące nie są w prawidłowy sposób poinstruowane co i jak mają robić, ale może się mylę. Z drugiej strony kiedy wchodzę do sklepu, nie widzę nigdy osoby próbującej zaznajomić się z produktami stojącymi na półkach, tylko za każdym razem jakaś pani stoi przy kasie i tyle. Wątpię więc, że niewiedza sprzedawczyń wiąże się ze zbyt dużą ilością powierzonych im zadań. Nie widzę żadnego entuzjazmu, uśmiechu na ustach (nawet takiego wymuszonego), a już tym bardziej kompetencji. Sama pracowałam kilka lat w usługach i trudno mi na coś takiego przymknąć oko. Mi by było po prostu wstyd podejść do klienta i nawet nie wiedzieć co trzeba mu podać. Szczególnie w takim raczej dość ekskluzywnym sklepie, którego wiele Polek jeszcze nie zna i do którego powinno się przekonywać klientów a nie zniechęcać tych, którzy markę znają i lubią.

Na koniec dodam tylko obiecane wrażenia z zakupów on-line. Robiłam je tylko raz, więc nie jest to w pełni miarodajna opinia, ale może komuś się przyda. Wysyłka mojego zamówienia się opóźniała, więc spytałam o to na stronie Misshy na Facebook-u. Po jakimś czasie dostałam od nich wiadomość, potem jeszcze pracownica firmy dwa razy się ze mną kontaktowała. Tu się trochę zreflektowali, chociaż przez to opóźnienie też nie do końca spieszy mi się do zakupów on-line, bo ciągle mi chodzi po głowie co by było, gdybym nie upominała się o swoje. Na szczęście paczka dotarła, a w zamówieniu było wszystko jak trzeba. Ostatecznie więc niby nie ma na co narzekać.

Mimo wszystko nadal życzę marce jak najlepiej i pewnie będę od czasu do czasu coś kupować w ich sklepie stacjonarnym, ale głównie dlatego że mam do nich blisko i lubię ich produkty. Czy poleciłabym komuś sklep Misshy w King Crossie? Zdecydowanie nie. Nie wiem co polski dystrybutor robi nie tak, że obsługa jest w tak dużym stopniu niekompetentna, ale mam nadzieję że to się jak najszybciej zmieni, bo nie wiem ile jeszcze zniesie moja cierpliwość.


Więcej zdjęć sklepu i nieco inną opinię możecie podejrzeć na blogu Wade Ashore - KLIK.


EDIT:
Niestety przy ostatnim zakupie nie dostałam już żadnych próbek. Nawet nikt mnie o to nie spytał. Sklep stacjonarny i internetowy też nie jest obecnie na bieżąco z nowościami - wprowadzają zaledwie ich część i z dużym opóźnieniem.



Zdjęcie: bntnews.co.uk 

26 komentarzy:

  1. świetny tekst! ja często nawet jeśli nie mam pieniędzy wchodzę do ulubionych sklepów, bo uwielbiam obsługę w nich:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bym bardzo chętnie odwiedziła ten sklep, żeby sprawdzić na żywo, co firma ma do zaoferowania i kupić produkt po rozsądnej cenie (kupując na Ebayu jednak trzeba się naczekać, a polscy "dystrybutorzy"... no cóż, kara chłosty dla nich to za mało). Rzadko korzystam z pomocy obsługi, ale wiem jak jej niekompetencja potrafi zniechęcić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chcę zniechęcać do odwiedzania, bo mam wielką nadzieję, że coś tam się wkrótce zmieni. Jednak póki co jest tragicznie. Właśnie teraz nawet próbuję się czegoś dowiedzieć o wkładzie do jednego ich kosmetyku na własną rękę, bo przecież żadna z osób tam pracujących mi kompetentnie nie pomoże...eh :/

      Usuń
  3. Byłam w ich sklepie dobry rok temu, kobiety faktiko były lekko zagubione, ale otrzymałam spooooro próbek bez zakupów, ostatnio poprosiłam o próbkę kremu bb i dostałam od razu w 2 kolorach. Więcej się nie wypowiem;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, bo na początku byli wyjątkowo hojni. Chociaż tak jak piszesz, gdyby ktoś o jakąś jeszcze próbkę poprosił, to pewnie by ją dostał.

      Usuń
  4. A może ta niekompetencja wynika z materiałów, które te Panie dostają (lub też nie) do przygotowania się w zakresie sprzedawanego asortymentu?
    Co do sklepu internetowego - zajrzałam tam zaraz po wejściu Misshy na polski rynek. To co tam zastałam nie powaliło na kolana - żadnych nowości (mimo że w tym czasie na Koreę wypuszczono nowe kosmetyki), część zakładek pusta. Nie tego się spodziewałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet jeśli ich nie dostają, to mają na półkach kosmetyki ze streszczonym opisem naklejonym na nie po polsku. Chodzi o to, że one ani nazw tych produktów nie znają, ani nie wiedzą co jest nowe. Klasycznym przykładem jest kiedy pytasz sprzedawczynię czym się różni jeden puder od drugiego (bo wyglądają tak samo tylko opakowanie ma inny kolor), że podchodzi z Tobą i dopiero zaczyna szukać opisów po polsku na pudełkach...Gdyby nie zakleili tego po angielsku, to sama bym sobie dawno przeczytała :P
      Istotnie najpierw było tak, że jak poszłam do sklepu i porównałam co w nim jest z tym, co jest w internecie, to nie było tam prawie niczego. Ale teraz np. nowości dodają najpierw w internecie a potem są w sklepie. Mimo wszystko nadal nie ma całego asortymentu dostępnego on-line. No a porównując do stron Misshy w innych krajach europejskich, to naprawdę mamy sporo.

      Usuń
  5. nie brzmi to dobrze :(
    poki co przechodziłam raz czy dwa obok tego sklepu ale zakupów nie robiłam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wchodź śmiało, tylko dokładnie zaplanuj wcześniej zakupy i najlepiej oblicz sobie ile powinnaś zapłacić :P Produkty są super.

      Usuń
  6. Faktycznie to co piszesz brzmi mało zachęcająco i prawda jest taka, że niektórzy chodzą do pracy tylko po to by odwalić swoje i tyle. Z drugiej strony w życiu by mi przez myśl nie przeszło, że jak zapytam o cenę to ktoś pomyśli, że liczę każdy grosz i podkład w sztyfcie zdecydowanie bym odniosła. W końcu to są Twoje wydane pieniądze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, może jest ku temu jakiś powód - źle płacą albo rzucają od razu na głęboką wodę, nie wiem. I tak nie powinno mnie to w ogóle zastanawiać i nie powinnam ich próbować tłumaczyć. Gdziekolwiek indziej ktoś by po prostu zrobił aferę. Zgadzam się z tym, co piszesz ale już naprawdę mi się nie chciało tam jechać. Poza tym znalazłam alternatywne zastosowanie dla tego podkładu więc ostatecznie katastrofy nie było, co nie znaczy że zmieniłam zdanie na temat obsługi.

      Usuń
  7. hej:) ja w Misshy byłam tylko raz i akurat trafiłam na panią, która jako takie pojęcia miała. po tym co przetestowałam do marki mnie nie ciągnie i raczej tam ponownie nie zawitam. dziwne, że po ponad pół roku panie nadal nie zdążyły się niczego nauczyć.. ja byłam prawie świeżo po otwarciu, stąd moje inne wrażenia, bo myślałam, że zawsze na początku panie muszą mieć na douczenie się:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku było jeszcze znośnie ale teraz co parę miesięcy widuję tam zupełnie nowe osoby. Wygląda na to, że po prostu rotacja ludzi jest tam spora, co by wskazywało że na linii pracodawca-pracownik coś jest nie tak, no ale może źle piszę. Nie znam sytuacji. A co miałaś i Ci się nie sprawdziło?

      Usuń
    2. podlinkowałaś mój wpis, tam masz haul;) raczej nic z tego bym nie kupiła ponownie

      Usuń
    3. Oj, zapomniałam o nim ^^; Z tych rzeczy, które kupiłaś miałam tylko krem BB ale akurat może kupiłabym go ponownie.

      Usuń
  8. Stacjonarnie dostepny jest tez It's Skin (Galeria Mokotow w Warszawie), ale to akurat marka z nizszej polki (wbrew temu, co twierdza niektore blogerki), ktora szalu w Korei nie robi,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to nie wiedziałam, chociaż w sumie do niczego za bardzo mi się ta informacja nie przyda. Zgadzam się z Tobą i właśnie kiedy był boom na ich serum w blogosferze spojrzałam na składy ich kosmetyków i łapałam się za głowę czemu to jest tak drogie. Koreanki czy zagraniczne blogerki też jakoś nie zachwycają się ich produktami.

      Usuń
    2. Drogie to one sa w Polsce, tu w Korei kosztuja te sera niecale 12 dolarow (a zarobki sa na innym poziomie niz w Polsce) i poza dzielnicami nastawionymi na turystow raczej nikt sie na nie nie rzuca. No ale skoro znana blogerka sprzedaje je po 130 zl + wysylka, to przeciez musza byc cudowne i ekskluzywne ;) Mialam chyba 3 te efektory i jedyny, ktory cos robil, to ten z witamina C. Jedyna rzecz z tej firmy, ktora bardzo lubilam, to Ice cream bar (taki tint w pomadce, ktory zmienial kolor na ustach, ale juz go nie sprzedaja). Mam It's Skin na stacji metra i jeszcze sie nie zdarzylo, zebym jakis tlum tam widziala. Zdecydowanie wiecej osob mijam w Etude House, czy Innisfree, skoro juz tzw. road shopach mowa ;)

      Usuń
    3. Haha, ta cena 130 zł to już w ogóle jest jak z księżyca :P Ja póki co nie miałam nic It's Skin i nie planuję mieć. A nie jest podobnie też z marką Mizon? Gdzieś kiedyś czytałam, że to też nic szczególnego i drogiego, ale u nas urosło do rangi marki cudu.

      Usuń
  9. Niezłe cuda :) Nie brzmi to wszystko zbyt zachęcająco. Ja nigdy tam nie byłam, zupełnie nie po drodze mi do Poznania. Zakupów nawet w sklepie internetowym nie robiłam ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Zastanawiałam się właśnie, jak będzie ze sklepem stacjonarnym, ale na razie do Poznania się nie wybieram. Nie mniej jednak jest to dość przykre, że takie sytuacje mają miejsce. Liczmy na to, że jednak się sytuacja poprawi :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Póki co niestety postępów nie widać...a słyszałam coś, że w Warszawie też ma się pojawić sklep stacjonarny, ale nie wiem czy to prawda.

      Usuń
  11. Nie wiem, jak to wygląda w praktyce, ale ja widzę to tak:
    koreańska marka otwiera w Polsce swój salon, powierza zarządzanie nim oczywiście Polakom, znalazł się zespół specjalistów-marketingowców, którzy za chwilę ogłosili w Internecie rekrutację na stanowisko "sprzedawca-konsultant w markowym salonie kosmetycznym" i ruszył przemiał, ostali się pewnie tylko studenci i ci, którzy podali najmniejsze stawki za godzinę i największą dyspozycyjność. A potem przychodzi taka odbębnić swoje 8 godzin i do domu, dobrze, jak nie ma klientów, bo nie ma roboty. Pasji zero. :) według mnie tak wygląda rekrutacja na stanowisko sprzedawcy, sama niejednokrotnie ją przechodziłam. I co się potem dziwić, że nie wiedzą, co sprzedają, jeśli to studentki ekonomii, historii, filologii...? Mało kto zostanie na stałe, dla większości to tymczasowa praca, nie ma czasu, żeby stać się profesjonalistką. Ale co ja będę się mądrzyć, w końcu to nie ja jestem specjalistą od marketingu po polsku.
    A tak na marginesie, czytając ten post, przypomniała mi się moja własna sytuacja w moskiewskim L'ethualu, przyszłam z bonem podarunkowym na 5 tys. rubli i listą zakupów, wydaje się, że nic prostszego dla sprzedawcy, problem pojawił się, kiedy się okazało, że nie ma żelu pod prysznic o tym zapachu, który chciałam, i musiałam wybrać sobie inny, sprzedawczyni się bardzo niecierpliwiła, stała nade mną i pytała za każdą powąchaną przeze mnie butelką: bierzecie czy nie bierzecie?, a na prośbę o doradzenie zaczęła czytać mi etykiety. Potem szybciutko do kasy i odfrunęła, nie obsłużywszy mnie do końca, powierzyła mnie koleżance, zapytała mnie tylko: wsio? i z pretensją w głosie rzekła, że jest głodna i idzie na przerwę, po czym oddaliła się. Ale jak sama wiesz, w Moskwie to dość często spotykane... :) po prostu o jeden sklep więcej na mojej czarnej liście. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo prawdopodobne, że jest dokładnie tak jak piszesz, choć te panie mi na studentki nie wyglądały, ale mogę się oczywiście mylić. Mimo wszystko mi by było wstyd stać przed klientem i mając opakowanie danego produktu przed oczami, nie wiedzieć z czym to się je. Raptem raz jedna z pań pokwapiła się żeby sprawdzić opis produktu na stronie internetowej, ale to tylko dlatego że jej wiedza na jego temat była kompletnie zerowa. Autentycznie odpowiedziała mi - "to ja sprawdzę Pani w internecie". No kurde...wyobrażasz sobie, że np. jesteś zainteresowana kupnem wycieczki do Grecji a pani Ci mówi, że sprawdzi co to w internecie? Niestety do Misshy trzeba iść solidnie przygotowanym - wiedzieć dokładnie po co się idzie, znać ceny na pamięć i ciągle kontrolować co jest wkładane do worka i czy cena się zgadza...masakra.
      Gorzej, jeśli w Twoim mieście to jedyny taki sklep a lubisz produkty, które się w nim sprzedaje. W Moskwie chyba już nic mnie nie zdziwi, bo tam taka obsługa to jeszcze standard. Z drugiej strony jestem ciekawa co by taka pani zrobiła gdybyś zaczęła mieć do niej pretensje, że tak Cię potraktowała? Może by się kajała choć trochę? Gdzieś słyszałam, że czasem warto takim rosyjskim sprzedawcom utrzeć nosa, bo często po prostu sprawdzają na ile sobie mogą pozwolić i jeśli tylko się im postawisz, od razu traktują Cię inaczej. Pozdrawiam również :)

      Usuń

Podobne wpisy

Podobne posty

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia